-
Oczyma tego drugiego, co zwykle był z przodu :)
3 czerwca 2016 Nasze starty
-
Stresu przedstartowego nie ma, wszystko przygotowane, a ja czuję dużą moc. Jest wieczór przed biegiem około godziny 22:00. Ostatnie chwile przed snem to szykowanie wdzianek startowych i smarowanie nóg rozgrzewającym Harrarem. Zajmuję wygodną pozycję na wyrku i ….. dzwoni budzik bo już 1:30, pora wstawać. Powtórne smarowanie, pożegnanie wygodnych bawełnianych gatek, a w zamian naciąganie na siebie przygotowanej wieczorem sterty plastiku. Paweł był szybszy więc w nagrodę idzie robić herbatę, do tego zjemy po bułce z miodem. Schodzę i zabieram się za przygotowanie płynów do naszych camelbak-ów. W międzyczasie przychodzą Felek i Zdzisek, kuzyni Pawła, którzy odwiozą nas na start do Komańczy. Pakujemy się na tył, a z przodu zasiadają: Felek jako kierowca i pilot Zdzisek. Chwilę jedziemy znaną mi trasą, po czym skręcamy by mknąć drogami których próżno szukać na mapie. Spokój burzy myśl – jak mogliśmy zapomnieć worka z ciepłymi ciuchami na metę!!! Ustalamy, że owiniemy się kocami NRC i jakoś damy radę, zresztą nie warto się tym przejmować bo to odległa perspektywa. W Komańczy jeszcze przed startem Pawła wzywa natura nr 2 – życia nie oszukasz, będzie jeden przystanek mniej na trasie. Jeszcze dobre słowo od Felka i Zdziska na pożegnanie i przeciskamy się przez kolorowy tłum w kierunku startu. Ostatnie sekundy odliczamy z tłumem: trzy… dwa… jeden…. huk wystrzału i kolorowa rzeka przelewa się przez linię startu.
Pod górę marsz, po płaskim i na zbiegach truchtem, taką ustaliliśmy taktykę. Pierwszy problem – różnica w interpretacji co to jest pod górę, dla mnie 1 – 2 % nachylenia to jeszcze norma, ale Paweł chce iść. Myślę sobie, po co te wszystkie niedzielne treningi, skoro teraz mam człapać przez większość trasy? Ze smutkiem patrzę na spadającą średnią i żegnam się z myślą o dobrym wyniku – ziarno goryczy zaczyna kiełkować. Nie wiedziałem że będę tak cierpiał blisko 50 km. Dajcie mi łuk i strzały to go zastrzelę!!!
Trzymamy regulaminowy dystans, ale nie jesteśmy obok, nie chce mi się gadać z „leniem”. W myślach powtarzam: rusz dupę, Paweł rusz dupę. Ciągniemy się jak wycieczka z oddziału geriatrycznego – chcesz ukończyć bez zmęczenia? Czuję moc w nogach, na co ten człowiek czeka? To jest tempo dużo poniżej naszych możliwości – nie potrafię tego zrozumieć. Spory odcinek pierwszego etapu za nami, a ja się nawet dobrze nie rozgrzałem. Często odwracam się, pokazuję ręką żeby przyspieszył, a on maskę ma jak mumia, nie przyspieszy i ch… . Kiedy zrównujemy się i słyszę „ w głowie mi się kręci” – to jakbym dostał obuchem w łeb. Wciągaj żel, popijaj na co czekasz !!!
Myślę – żryj… popijaj … biegnij… nie rób mi tego… proszę, błagam. Jak to możliwe żeby tak szybko mieć deficyt. Odżywialiśmy się dobrze, odmówiliśmy sobie piwka, ale widać coś nie zagrało. Przygnębienie – wprawdzie obiecaliśmy sobie że w razie niemocy drugi leci do końca, ale nie brałem takiego scenariusza pod uwagę. Człapiemy dalej, ale ja nie mogę przetrawić tej sytuacji. Po drodze jeszcze fotki i relacja na Fejsa – Celebryta jeden…. Rozmawiamy mało, głównie przypominamy sobie o porze na żel i picie, podaję średnią prędkość i pytam czy ok. Słyszę że w porządku i myślę – czemu nie dajesz z siebie więcej, o co chodzi? Paweł kur.. o co chodzi ? Krew mnie zalewa…
Pod górkę i z górki, mijamy Jeziora Duszatyńskie, Chryszczatą, Przełęcz Kunickiego (Żebrak), Wołosań, Hoń zbliżając się do Cisnej, ostatnie zbiegi, asfalt i „wbiegamy” na przepak. Jestem znudzony tempem i gdyby nie piękna pogoda i widoki nie zmusiłbym się na uśmiech. Na przepaku spędzamy ponad pół godziny, przy takim tempie nie straszne mi porządne śniadanie wiec zjadam zupę i kanapki które sobie przygotowaliśmy. Zwłaszcza że teraz będzie dłuuuuugie podejście z kijami, wiec żołądek mogę mieć pełny. Do furii doprowadził mnie jakiś gość z brzuszkiem stwierdzając: „coś panowie słabo wyglądają”. Zacisnąłem zęby i pomyślałem – chyba Ty. Gość nawet nie wiedział po jak bardzo cienkim lodzie stąpa. Pewnie po kolejnej złotej myśli już bym ręki nie zatrzymał. Uff… mało brakowało pomyślałem i zabrałem się za pakowanie plecaka. Po uzupełnieniu popitki bierzemy kije i ruszamy dalej, skaczemy po podkładach kolejowych na mostku nad Solinką by za chwilę dać nura w las. Teraz będzie długie podejście, a ja jestem mocno zagotowany, bo nasze tempo jest słabe. Żeby trochę wyładować złość cisnę ostro pod górę, a na zejściach „ciągnę się” niemiłosiernie w oczekiwaniu na Pawła. Jestem rozpoznawalny, bo „łykam” wszystkich na podejściach, a następnie puszczam ich przodem. Przy ostrzejszych lub dłuższych podejściach muszę poczekać nawet klika minut. Nie wszystkim przypada to do gustu i coś tam sapią, ale mam to w … poważaniu. Będę tak robił bo to mi bardzo pomaga rozładować emocje i czuję że będę się jednak cieszył z ukończenia tego „biegu”. Tymczasem przez Małe Jasło i Rysia przemieszczamy się w kierunku Dużego Jasła. Jeszcze Okrąglik, Fereczata i będzie drugi przepak. Pogoda nas rozpieszcza, ale to się wkrótce zmieni.
Po drodze robimy klika fajnych fotek i jest pyszna naleweczka – wyczuwam smak poziomek. Zbiegając przodem namawiam kibiców żeby ponaglali gościa w zielonej koszulce z numerem startowym 454. Ostatni kilometr przed postojem to już zupełnie opadające ciśnienie, robimy nawet za „mistrzów drugiego planu” a z drugiej strony obiektywu stoi nie byle kto, bo Paweł Czapiewski – on będzie biegł „tylko” Rzeźniczka.
Postój bez ciśnienia, zjadamy makaron z sosem, ja dodatkowo sporą bułkę z żółtym serem i szynką. Popijamy to piwkiem bezalkoholowym, ale i tak jest fajnie. Paweł zmienia ciuchy, ja tylko skarpety bo nie czuję żadnego dyskomfortu. Uzupełniamy zapas wody i ruszamy w sumie po blisko trzech kwadransach postoju. Trafiamy idealnie w początek burzy, teraz opad będzie nam towarzyszył dość długo. Pniemy się pod górę na Paportną (a nie Paprotną!), a deszcz robi swoje. Więcej wody to więcej błota, buty przesiąkają i nie jest już tak komfortowo.
Trzeba też uważać bo jest bardzo ślisko i łatwo wywinąć orła. Idziemy do Rabiej Skały, skąd trasa wiedzie wzdłuż granicy. Koniec deszczu tylko nieznacznie poprawia sytuację na szlaku, a ja czuję że w od dłuższego już czasu mokrych butach coś jednak wyrośnie. Paweł zaklejał pęcherze, ale ja dotychczas miałem komfort – kremowanie stóp dało efekt. Pomyślałem że teraz to już dojdę choćby na rękach. Po drodze mamy jeszcze jeden punkt z wodą w okolicach 65 km trasy, tam spędzimy trochę ponad 15 minut, wietrzone stopy trochę odetchną. Wędrując dalej wzdłuż granicy dotrzemy aż do słupka oznaczonego 49/5, gdzie odbijemy na Żubracze. Tam czeka medal, koszulka i piwko – tym razem już alkoholowe. Paweł trochę narzeka na biodro i kolano na zbiegach. Ja poza pęcherzami na stopach nie mam żadnych dolegliwości. Ciśniemy więc obaj wyprzedzając kolejnych, zdziwionych naszym świeżym krokiem uczestników biegu. Mijamy między innymi Pana, któremu o mało co głowy w Cisnej nie urwałem – nie taki kozak jak mu się wydawało, pomyślałem patrząc na jego zmęczoną twarz.
Od długiego już czasu cieszę się pięknymi okolicznościami przyrody i z bananem na twarzy ostro hałasuję kijami. Ostatnie kilometry to już nasz finisz w szybkim równym tempie.
Na koniec jeszcze przebiegniemy linię mety i będziemy cieszyć się medalami oraz piwem. Z tym że piwem to raczej ja, bo Paweł swoje wyleje na świeżutką koszulkę rzeźnika – ale gapa!
Trudne początki, jako taki środek, ale dobra końcówka. Tak mogę krótko opisać mój stan psychiczny podczas tej przygody. Fizycznie – rewelacja, myślałem że będzie znacznie gorzej.
Teraz patrząc z perspektywy tak sobie myślę: szybsze tempo, to mniej rozmów, mniej widoków i mniej radości z pięknej trasy – widać Stwórca chciał abym tym razem delektował się przyrodą.
Paweł wielkie dzięki za tę wspaniałą przygodę, cieszę się że nie odpuściłeś mimo że miałeś bardziej pod górę.
Leave a reply
You must belogged in to post a comment..
Najnowsze komentarze