-
Miej wybiegane, a będzie Ci dane czyli jak się męczyłem zanim życiówkę zrobiłem.
30 września 2015 Nasze starty
-
Wszyscy biegają, wykręcają kosmiczne czasy, biją życiówki, a nikt nie chce o tym napisać. Ja postanowiłem, że opowiem o tym, jak przyszło mi się zmagać z własną głową po raz kolejny – na 37 Maratonie Warszawskim.
Dwa lata temu, kiedy złamałem wreszcie za trzecim podejściem cztery godziny powiedziałem, że nigdy więcej nie pobiegnę w maratonie. I co? I zmieniłem zdanie, kiedy na poprzednie urodziny dostałem książkę Jerzego Skarżyńskiego pt. MARATON. Obiecałem wtedy pewnej osobie, że jeszcze jeden przebiegnę i złamię w nim 3:30.
Wakacje były pracowite. W lipcu miało być 300 kilometrów ale z powodu urlopu wyszło tylko 251, a w sierpniu zrobiłem największy w życiu kilometraż – 339. Wrzesień cały czas utrzymywał intensywne tempo przygotowań aż do soboty dwunastego, kiedy to na meczu extraligi otrzymałem cios kolanem w udo. Silne stłuczenie mięśnia czworogłowego wyłączyło mnie z biegania w najważniejszym momencie. Opuściłem trzy ważne treningi i przez tydzień nie biegałem w ogóle. Pocieszałem się tym, że odpoczynek się przyda, a zbudowana forma nie wyparuje w kilka dni. Z niecierpliwością oczekiwałem wyjazdu do Warszawy. Chciałem, żeby ten dzień wreszcie nadszedł i doczekałem się.
W sobotni poranek skoro świt wsiedliśmy do auta i w czteroosobowym składzie ruszyliśmy do stolicy. Podróż upływała w wesołej atmosferze, a tematem przewodnim rozmów było oczywiście bieganie. W hotelu spotkaliśmy się z Martą i Damianem i razem udaliśmy się na Narodowy, żeby odebrać pakiety swoje i pozostałych STOPOWICZÓW, którzy dopiero nadjeżdżali.
Biuro zawodów pracowało całkiem sprawnie, nie można było wymienić koszulki na inny rozmiar, bo pilnowali tego, co każdy podawał w zgłoszeniu internetowym. Targi expo nie zachwyciły niczym szczególnym, sympatyczne były dwie młode Czeszki, które zapraszały na cykl imprez runCzech oraz Włoch, który przez 7 minut zachwalał Maraton w Rzymie. Razem z Jackiem i Sławkiem, których spotkaliśmy na miejscu poszliśmy na spotkanie z Magdaleną i Krzysztofem Dołęgowskimi, którzy opowiadali o bieganiu ultra. Wszystko to jednak przeczytałem wcześniej w ich książce pt. „Szczęśliwi biegają ultra” więc nie zainteresowało mnie tam nic nowego. Czas mijał szybko, spędziliśmy na stadionie 3 godziny i wraz z Pawłem i Sławkiem poszliśmy zrobić sobie pasta party, które niestety nie było tym razem zapewnione przez organizatora. Na ulicy Francuskiej w barze „Renesans” za 13,90zł zjedliśmy przyzwoite spaghetti bolonese i udaliśmy się do hotelu. Dojechali do nas pozostali uczestnicy maratonu i już w pełnym składzie piliśmy sobie kawkę, herbatkę i w przyjemnej atmosferze spędzaliśmy wieczór. W knajpie naprzeciwko wyświetlali nawet galę boksu ale po dwóch walkach postanowiliśmy nie czekać na Żenadę Wieczoru i wróciliśmy spać.
Ranek w Warszawie zapowiadał piękną pogodę na zawody. Czyste błękitne niebo i rześkie powietrze zachęcały do wyjścia na dwór. Przepis na sukces wszyscy mieli podobny. Kawa lub herbata, bułka z nutellą lub dżemem, potem banan i sączenie izotonika co kilkanaście minut. Przed godziną ósmą w bojowych nastrojach ale z lekkim podnieceniem wyruszyliśmy na miejsce startu.
Droga miała około kilometra więc po dziesięciu minutach robiliśmy pamiątkową fotkę pod stadionem, a po chwili byliśmy w tunelu wiodącym do depozytów. Tam już się rozdzieliliśmy i każdy udał się w swoją stronę. Tu zaczyna się moja indywidualna przygoda. Po rozgrzewce poszedłem w okolice startu szukać Marty, która miała zabrać ode mnie dwa żele, do mobilnego punktu odżywiania. Udało mi się ją znaleźć w strefie na 3:20, gdzie ustawili się Damian z Arkiem i Borem. Ostatnie minuty do startu upłynęły w rytm piosenki Czesława Niemena „Sen o Warszawie” oraz na szybkim rekonesansie okolicznych drzewek. Gdy rozległ się wystrzał startera spokojnie wszedłem do strefy na 3:30 i ruszyłem razem z wielotysięcznym, kolorowym tłumem.
Od początku biegło się super. W dłoni trzymałem butelkę z izotonikiem, który popijałem przed biegiem i miałem zamiar wyrzucić ją po 5 kilometrach. Okazało się, że towarzyszyła mi ona do 39 kilometra i dzięki niej nie traciłem cennych sekund, nie zwalniając przy punktach odżywczych, przy których było momentami bardzo ciasno. Tempo biegu cały czas oscylowało w okolicach 4:55/km i było komfortowe dla mnie więc utrzymywałem je do dwunastego kilometra. Na Moście Świętokrzyskim przyspieszyłem całkiem nieświadomie, otrzymałem od Marty pierwszy żel i na 15 kilometrze przyjąłem go ze smakiem.
Przed dwudziestym kilometrem w głowie po raz pierwszy pojawiła się myśl, że do mety jeszcze strasznie daleko. Szybko ją odpędziłem i na półmetku zameldowałem się z czasem 1:43:40. Dalej biegło się nieźle, a po wybiegnięciu z tunelu podczepiłem się pod jakiegoś Murzyna, z którym pokonałem 2 kilometry. Stwierdziłem, że biegnąc dalej jego tempem (4:48/km) mogę mieć kłopoty w późniejszym czasie i zwolniłem do „swoich” prędkości. Zbliżałem się do Kępy Potockiej, kiedy na 26 kilometrze usłyszałem Martę, która wcisnęła mi drugi żel. Biegłem z nim do trzydziestego kilometra, tam został wciągnięty i dodał mi energii na kolejne 5 kilometrów. Po okrążeniu Kępy Potockiej, biegnąc dwukilometrowym odcinkiem, na którym mijaliśmy się z innymi biegaczami, zająłem się wypatrywaniem kogoś znajomego. Udało mi się dostrzec Karolinę, krzyknęliśmy coś do siebie i od tamtej pory zaczęła się moja krucjata.
Po skręcie w prawo miałem do pokonania podbieg ulicą Sanguszki. Przypomniało mi się, jak w sierpniu biegłem tamtędy w Biegu Powstania Warszawskiego. Różnica była taka, że wtedy było tylko 10 kilometrów. Tempo drastycznie spadło ale udało mi się nadrobić kilka sekund i najwolniejszy kilometr zakończył się po 5 minutach i 10 sekundach. Okrążyłem stadion Polonii Warszawa, a po minięciu mat na 35 kilometrze jakiś dzieciak krzyknął: „Dalej, jeszcze tylko siedem kilometrów!”. Miałem ochotę coś mu zrobić… Mostem Gdańskim wróciłem na prawy brzeg Wisły , a w głowie pojawiły się myśli: „pieprzyć te 3:30…”, „jak zrobię 3:40 to i tak będzie życiówka…”, „muszę kawałek się przejść…”. Pomyślałem też o kilku osobach, które siedziały przed komputerami i śledziły mój bieg. Nie chciałem, żeby po 25 minutach od minięcia 35 kilometra pomyślały, że zdechłem, odpuściłem, nie wytrzymałem… Na szczęście tym razem nie dałem za wygraną i biegłem utrzymując tempo w granicach 5:00/km, obliczyłem nawet, że jak ostatnie kilometry pokonam w tym tempie to i tak zrobię wynik, jaki miałem w planach. Niestety w tamtym momencie było mi bardzo ciężko utrzymać 5:00/km. Wyszło 5:04, 5:05, 5:02 i 5:01. Na 4o kilometrze zobaczyłem Olka i dogoniłem go resztką sił krzycząc: „Dawaj Olo!”. Kazał mi jednak biec dalej, co uczyniłem. Na 41 kilometrze jakaś laska biegnąc obok mnie krzyczała: „Przemek, jeszcze trochę, wytrzymasz!”. Spojrzałem w prawo – nie ma żadnego Przemka, spojrzałem na nią, a ona krzyczy do mnie. Rozpoznałem Ewę, którą poznałem na obozie w Bornem Sulinowie i zdążyłem sprostować, że nie jestem Przemkiem. Odpowiedziałem jeszcze, że złamię 3:30 i poleciałem. Ostatni kilometr to już endorfiny ale i kontrola zegarka. Dłużyło się, bo tabliczki umieszczone co 200 metrów wciąż mówiły o tym, żeby się nie poddawać, że dam radę, że ognia…
Biegnąc w tunelu i słysząc doping ludzi na Stadionie Narodowym zacząłem się cieszyć, wreszcie byłem bohaterem Narodowego, a nie jego ofiarą, tak jak w 2012 roku, kiedy to 7 kilometrów szedłem, nie będąc w stanie biec. Ostatnia prosta, uniesione ręce i z uśmiechem wbiegłem na metę.
Kiedy się zatrzymałem zaczęło mi się kręcić w głowie i pomyślałem sobie, że to chyba właśnie tak się czuje ten, kto pada w trakcie biegu. Zacząłem mocno nabierać powietrza w płuca i minęło. Medal na szyję założyła mi jakaś wolontariuszka, potem leżałem chwilę z nogami na ścianie. Po odebraniu peleryny położyłem się po raz drugi i nie chciało mi się wstawać.
Tomek przyszedł zawołać mnie do grupy tych STOPOWICZÓW, którzy już ukończyli bieg. Udaliśmy się do hotelu. Wszyscy szczęśliwi i zadowoleni z wyników. Po przyjściu do pokoju zdjąłem buty, miałem skurcz łydki, z którym pomógł mi uporać się Jacek i położyłem się spać. W opakowaniu, tak jak stałem. Pod ciepłą kołderką 40 minut pozwoliło mi dojść do siebie i dalej już w dobrym nastroju i samopoczuciu odbierałem nagrody za nową życiówkę. Kebab „Efes” na ulicy Francuskiej i świetna gra Termaliki na Łazienkowskiej… W domu byłem w poniedziałek o 3:30. Zaćmienie księżyca widziałem z okna samochodu i potem jeszcze z balkonu. A potem odpłynąłem…
Leave a reply
You must belogged in to post a comment..
Najnowsze komentarze