34 Maraton Warszawski

8 października 2012 Nasze starty  No comments

Debiut na Narodowym.

Był to mój pierwszy start w maratonie i na dodatek w największej imprezie biegowej w Polsce.

Do Warszawy wybraliśmy się we czwórkę – ja, Ewa, Jarek i Paweł. Wyjechaliśmy ze Słupska wczesnym rankiem już w sobotę. Chcieliśmy być wcześniej na miejscu, żeby spokojnie odebrać pakiety startowe, zwiedzić stadion i targi Expo. Pogoda tego dnia była wspaniała – czyste, bezchmurne niebo i rześkie powietrze dawało nadzieję na start w idealnych warunkach pogodowych. Stadion zrobił na nas niesamowite wrażenie. Atmosfera podczas meczów reprezentacji musi być tam naprawdę gorąca. Trzeba pochwalić organizatorów za dobrze przygotowane wskazówki dojścia do biura zawodów. Pakiety odebraliśmy błyskawicznie bez kolejek i czekania. Targi były dość skromne jak na największy polski maraton, w dodatku w międzynarodowej obsadzie. Na stoisku asicsa można było zrobić sobie dokładne badanie stóp oraz dobrać odpowiednie obuwie, a panie mogły uciąć sobie miłą pogawędkę z ekspertem w postaci Olgi Kalendarowej-Ochal. W informacji otrzymaliśmy skierowanie do pobliskiej szkoły, w której mieliśmy nocleg. Ze stadionu udaliśmy się do galerii Arkadia, gdzie naładowaliśmy się porządnie węglowodanami w postaci lasagnii i innych dań. Na koniec szybkie zakupy i około godziny 19 byliśmy już na miejscu. Dojechał do nas jeszcze Andrzej, który do Warszawy przybył pociągiem. Tłumów na sali nie było ale najlepsze miejsca przy ścianach i na materacach szkolnych były już pozajmowane. Postanowiliśmy zrobić sobie swoje „legowiska” w korytarzu przy szatni, bo ciszej, spokojniej i pusto. Po wieczornej toalecie (warto zauważyć, że woda była gorąca) doszło jeszcze do naszego zakątka kilka osób i po godzinie 21 wszyscy zasnęli maratońskim snem.

Zbawieniem w noclegach zbiorowych jak zawsze okazały sie niezastąpione stopery do uszu 🙂

Pobudka krótko po szóstej, na śniadanie słodka bułka (trochę słabo wchodziła). Spakowaliśmy się i pojechaliśmy na parking pod stadion. Tam płynęła już rzeka zawodników. Wydawało się, że jest niesamowity chaos, ale w rzeczywistości wszystko było pod kontrolą: ogromna strefa depozytów, przebieralnie, tylko jak zwykle na takich imprezach kolejki do toalet. Na zewnątrz stadionu również dziesiątki toalet i jeszcze większe kolejki.  Na szczęście obok zbawienne krzaczki, co prawda również oblegane, ale wystarczająco rozległe 🙂

Do startu pozostało dosłownie kilka minut. Ruszyliśmy do swojego sektora czasowego. Było tak  ciasno, że z trudem się wcisnęliśmy. Jakoś się udało i już po chwili czekaliśmy na sygnał do startu, do którego czas odliczał Przemysław Babiarz.

Ustawiłem endomondo i aplikację http://www.jiwok.com/pl . Świetna sprawa. Jest to plik mp3 specjalnie przygotowany na Maraton Warszawski z muzyką i wskazówkami dla biegacza. Lektor przypomina o piciu i o odżywianiu oraz o kilometrze, który powinieneś w danym momencie mijać. Dodatkowo pełni funkcję przewodnika po Warszawie i opisuje mijane miejsca, na co warto zwrócić uwagę oraz różne ciekawostki. Pomógł mi utrzymać tempo i sprawiał, że bieg nie był nużący.

Wystartowaliśmy jak lokomotywa, powoli i ospale osiągaliśmy zamierzone tempo przez kilkadziesiąt metrów razem z tłumem biegaczy. Wokół biegacze z wielu krajów, nawet z Australii i Japonii. Po drodze minęliśmy naszego polskiego bosonogiego maratończyka. Niebo było niemal bezchmurne z przyjemnym wiaterkiem. Dla mnie i wielu innych było troszkę za ciepło, w cieniu idealnie, ale cienia jak na lekarstwo. Przez kilka kilometrów biegliśmy z Pawłem razem, ale nogi mnie niosły, więc poszedłem swoim tempem. Kilometry leciały, zaliczałem kolejne punkty odżywiania. Miejscami wiatr wiał dość mocno, na szczęście zazwyczaj z boku, a słońce grzało w czoło.

Przed półmetkiem trasa przebiegała tak, że na dystansie około 2 km widać było zawodników, którzy biegli przede mną. Wypatrywałem Andrzeja, ale chyba był daleko z przodu. Później spotkałem Pawła, który był około pół kilometra za mną.

Dalej biegło się ciągle w słońcu, na szczęście nie było to zbyt uciążliwe, tylko trochę za ciepło. Na 24 kilometrze był zakręt w prawo w zacienioną alejkę prowadzącą do Parku Natolińskiego, gdzie wśród drzew czekał przyjemny chłód. Można się było prawie zrelaksować :), niestety nie na długo. Pojawił się dość stromy kilkusetmetrowy podbieg. Sporo biegaczy zaczęło iść. Pochyliłem się, skróciłem krok i starałem się utrzymać tempo. Lewe kolano zaczęło mi trochę doskwierać. Lasek się skończył i ukazał się punkt odżywiania. Tu muszę pochwalić organizatora – punkty były dość często i każdy na dość długim odcinku, więc nie było większego problemu z dostępem do „paliwa”. Ciągle biegnąc można było napić się dwa razy.

Potem był nawrót, co oznaczało że jeszcze kawał trasy przede mną, ale już tylko w stronę stadionu. Poczułem zmęczenie w kolanach. Starałem się trzymać stałe tempo w okolicach 5min/km. Był 30 km  i czas 02:35:34, więc na osiągnięcie końcowego czasu na poziomie 3:30 było by juz trudne. Nie chciałem ryzykować i przyśpieszać. W końcu to debiut. Zostało już TYLKO i AŻ 10 kilometrów. Mijałem coraz więcej osób maszerujących i walczących ze skurczami na poboczu. Było dobrze, ale miałem świadomość, że zaraz może być zupełnie inaczej. Ale na szczęście nic się nie działo, wyprzedzałem coraz więcej biegaczy. Minąłem 35km, już blisko, już tylko 7. Tłumy kibicujących, poprzebieranych i grających na instrumentach, naprawdę dodawały energii. Na 37km coś się zaczęło dziać. Zaczęła mnie boleć głowa, z tyłu, u podstawy czaszki. Pomyślałem: „Cholera co jest?” Ale nie zwolniłem. Zaczęło mi sie lekko kręcić w głowie.  „Kurczę, już tak blisko. Muszę dać, … dam radę… Jest wodopój!” Zwinąłem całego Powerade’a z zaplecza punktu z napojami. Wypiłem  prawie do końca i zawroty głowy minęły. Odwodnienie?? Brak elektrolitów?? Nieważne, bo już byłem naprawdę niedaleko. Zostało 2,5 kilometra. W Endomondo usłyszałem peptalk „Go Robert go, only two kilometers left”. Rodzina zdalnie, przez internet kibicowała i motywowała do walki. Miałem przed sobą ostatnią długą prostą przez most. Wśród kibiców kolo na szczudłach darł się przez megafon ostro zagrzewając do walki… z sobą. Ależ ten most był długi… wydawał się nie mieć końca. Na szczęście miałem już przed sobą stadion, a w środku niego czekała meta. Zbiegłem z estakady i ruszyłem ostatnią prostą do stadionu. Finisze to moja specjalność 😉 Wbiegłem na stadion, a endorfiny zrobiły swoje. Udało się! 3:36:33 netto.

Meta na Stadionie Narodowym okazała się świetnym pomysłem, bo pozwoliła każdemu z osobna zwykłemu (amatorskiemu) biegaczowi poczuć się jak sportowiec finiszujący na olimpiadzie, poczuć się prawdziwym „Bohaterem Narodowego”. Nie da się tego z niczym porównać.

 

Robert

 

Leave a reply